Już od piątkowego wieczoru, wiedziałem, że z mojej perspektywy, sobota będzie jednym z najważniejszych dni tej zimy. Cały wieczór za oknem padał bowiem śnieg, co mnie całkiem mocno ucieszyło. Nie jednak dlatego, że go ubóstwiam, tak jak wiele innych osób. Moja fascynacja śniegiem wynikała z faktu, iż zapowiadał on pierwsze moje starcie biegowe z prawdziwą zimą. Miałem już okazję przemierzać kilkukilometrowe trasy w deszczu, upale czy mgle. Śniegu jeszcze jednak do tej pory nie uświadczyłem, a jako że ostatnio stałem się wielbicielem wyzwań pogodowo-sportowych, z niecierpliwością wyczekiwałem sobotniego poranka.
Dla wielu będzie to rzecz kompletnie nieważna i pozbawiona jakichkolwiek cech, które usprawiedliwiłby moje jaranie się nią. To przecież takie małe "coś", nie mające dla większości żadnego znaczenia. W moim przypadku znaczyło to jednak naprawdę wiele, i choć na dworze spędziłem raptem jakieś czterdzieści minut, to klimat tego był naprawdę ogromny. Stwierdziłem, że nie mogę go ot tak zepsuć po powrocie do mieszkania.
Jak zazwyczaj po bieganiu, skoczyłem do osiedlowego sklepu kupić świeżą bułkę. Początkowo nie miałem jakiś wyjątkowych i wydziwianych planów. Chciałem po prostu wrócić, umyć się, wrzucić przepocone ciuchy do prania i zjeść kanapkę na szybko. A potem rzucić się na łóżko i pograć w grę. Zanim się za to wszystko zabrałem, dotarła do mnie jednak waga całej porannej sytuacji i klimatu przez nią stworzonego.
Postanowiłem więc kontynuować ten zimowo-świąteczny klimat. Na początek puściłem swój ulubiony typ muzyki w okresie bożonarodzeniowym - angielskie kolędy. "Christmas Collection" by Louis Armstrong & Friends podbiła całą atmosferę automatycznie o kilka stopni wyżej. Ja zaś postanowiłem zrobić do jedzenia coś bardziej klimatycznego od dinalowych "bułek z szynka", acz raczej równie prostego.
Szynkę w bułce zastąpił dżem, do picia zamiast wody dorzuciłem gorącą czekoladę, a obok postawiłem to, co dla każdego prawdziwego Polaka jest podstawowym symbolem świąt - mandarynkę. Gdy teraz to czytam, przyznam szczerze, brzmi to wręcz infantylnie. Sam więc jestem zdziwiony, jak duży wówczas klimat nadały takie popierdółkowate rzeczy. W połączeniu ze świątecznym jazzem, zimą za oknem i domowym ciepłem, powstała atmosfera rodem z amerykańskich filmów. Czekoladka z kalendarza adwentowego dopełniła całości.
Mam wrażenie, że często szukamy rzeczy wyłącznie wielkich, jako tych, tworzących wyjątkowy klimat. Zapominamy natomiast, iż tak naprawdę tego typu atmosfera nie jest dziełem jednego monumentalnego "czegoś", a zlepkiem paru mniejszych elementów. Ja właśnie przekonałem się o tym na własnej skórze. I teraz aż chcę rzucić wszystko i odpalić sobie "Kevina samego w domu". I wziąć do tego kilogram mandarynek - koniecznie.
Prawie jak moje śniadanie. Prawie. Źródło: Flickr.com |
Wczoraj w drodze powrotnej mijałam targ przedświąteczny. Wszystko świeciło, błyszczało, pachniało, dzwoniło, co wprawiło mnie w niesamowicie dobry nastrój, Jak się przyjrzeć z bliska to sama tandeta. Pierniki (nie uległam), gorąca czekolada (nie uległam), ale przy grzańcu wysiadłam. Jednak na mrozie smakuje inaczej - no dobra, nie na takim znowu mrozie:-)
OdpowiedzUsuńO tak, grzaniec uwielbiam, szczególnie zimą, bo wtedy rzeczywiście pije się go jakoś lepiej :)
Usuń