Ostatnimi czasy zrozumiałem, co naprawdę przywołuje u mnie najlepiej wspomnienia. Nie są to wcale miejsca, w jakich kiedyś często bywałem, a dziś zdarza mi się do nich czasem wracać w poszukiwaniu sentymentu. One też dają swego rodzaju inspirację do wspomnień, ale nie tę największą. Moim prawdziwym sentymentalnym katalizatorem jest natomiast jedna konkretna rzecz - rower.
Rower to taki mój istny wehikuł czasu. W większości przypadków na rowerowe tripy nie wybieram się sam, czasem jednak i jednoosobowe wycieczki mi się zdarzają. To one zawsze mnie uspokajały, pozwalały na przebywanie sam na sam z różnorodnymi myślami i problemami przez mniej więcej godzinę. To dzięki takim tripom zrozumiałem, jak dużo daje na uspokojenie porządny wysiłek, potem przerzucając to w dużej mierze na bieganie.
Dziś, gdy ruszam na samotną wycieczkę rowerową, mam do rozwiązania wyłącznie jeden problem - sentyment do starszych czasów. Tych rzeczywiście najlepszych, z których - mam wrażenie - wyciągnąłem najwięcej. Mam czasem ochotę podejść do kalendarza, cofnąć się trochę kartek w tył i przenieść się do przeszłości. Zwyczajnie po to, by przeżyć to jeszcze raz.
Wehikułu czasu nikt jeszcze nie wynalazł. Podobno, bo ja za takowy uważam właśnie mój rower. Ostatnimi czasy czuję się, jakby autentycznie przenosił mnie on do minionych czasów. Do tych samych radości, tych samych przemyśleń, tych samych problemów oraz tych samych ich rozwiązań. Na dokładnie tym samym rowerze pokonywałem bowiem kolejne kilometry już kilka lat temu.
Był on wręcz czymś w rodzaju mojego spowiednika albo barmana, któremu można się wyżalić. Słuchał, co mam mu do powiedzenia, jakie wątpliwości mą targają. Niby nie podpowiadał żadnych rozwiązań wprost, ale w jakiś sposób namawiał do zwiększenia myślenia i poszukiwania konkretnych dróg. Medytacje? Modlitwy? Joga? Nope - dla mnie najlepszym miejscem do wyciszenia była kilkunastokilometrowa trasa, którą pokonywałem na moim rowerze.
A ileż to ja z nim przeżyłem! Nie raz i nie dwa musiał słuchać on moich użalań lub - z drugiej strony - euforycznych okrzyków. Słyszał o niejednej kobiecie z mojego życia, o niejednej wypitej butelce, o niejednej przeżytej imprezie, o niejednych marzeniach i - a jakżeby inaczej - pomysłach na blogowe posty. Towarzyszył mi na wielu trasach i wiele potu przez niego ze mnie uleciało.
Mam nawet taką jedną sytuację, która była czymś w rodzaju naszego wspólnego "paktu kumpelstwa". Robiłem wtedy kurs na prawko i nie raz zdarzało mi się budzić o szóstej czy siódmej rano na jazdy. Początkowo było to trochę męczące, ale miało też w sobie coś fajnego - więcej czasu do wykorzystania za dnia. Mimo tego, dość nietypowe były dla mnie powroty do domu o ósmej rano, będąc już w pełni rozbudzonym i pełnym energii.
Raz w takiej sytuacji postanowiłem wsiąść na rower i skoczyć na chwilę nad zalew niedaleko mnie. Wziąłem ze sobą paczkę fajek, wówczas dla mnie bardzo istotną. Dojechałem na miejsce, oparłem się o rower, spojrzałem w dal i zapaliłem papierosa. Patrzyłem się w przestrzeń i mnóstwo myśli przechodziło mi przez głowę. Prawie nikogo nie było w pobliżu, a nad wodą, w porannej gorączce, staliśmy tam my - ja i rower - jak prawdziwi kumple od kielicha.
I dziś właśnie, na samotnych tripach rowerowych, wspominam między innymi tę scenę. A także setki innych, które dane mi było na bicyklu mym przeżyć. Nagle przenoszę do czasów z jedną dziewczyną, potem do czasów z inną, następnie czuję ten sam kac co dwa lata temu i cieszę się z tego samego powodu co trzy lata temu.
Bo rower to mój najprawdziwszy wehikuł czasu, choć taki ponoć nie istnieje. Delorean z prawdziwego zdarzenia.
Źródło: Flickr.com |
0 komentarze: