Od dzieciństwa byłem regularnie zabierany przez rodziców nad polskie morze, za co zresztą do dziś jestem im wdzięczny. Już wtedy, mając raptem parę lat, zdawałem się bowiem być w jakimś stopniu z nadmorską bryzą skumplowany. Pasowaliśmy do siebie - można rzec - jak dwie krople wody. I do dziś ciągle coś z tego zostało, bo gdy tylko słyszę słowo "wakacje", pierwsze co widzę przed oczyma to plaża i morze.
Miałem jednak przez jakiś czas przerwę od tej regularnej styczności z typowym nadmorskim miasteczkiem w Polsce. Czy było mi tęskno? Mimo tego, że dziś ulubionym celem podróży Polaków zdają się być Egipt i reszta ciepłych krajów - owszem. Wróciłem więc tam, gdzie moje miejsce. Jestem nad polskim morzem i czuję się tak samo jak ponad dziesięć lat temu.
Bo nic się tu w zasadzie nie zmieniło. Jestem w innym mieście niż dawniej, a i tak odczuwam tu ten sam charakterystyczny, niepodrabialny jakkolwiek klimat. Bo owszem - polskie morze ma coś, czego nie mają inne nadmorskie kraje. Coś własnego, charakterystycznego, trochę trudnego do ujęcia w słowach. Na pierwszy rzut oka do określenia jednak wyjątkowo łatwego. Słowem najlepszym do nazwania klimatu polskiego morza wydaje się bowiem "tandeta".
Ciągle podstawowym symbolem naszych nadmorskich krain są stragany z licznymi pierdołami. Teoretycznie zmieniły się zabawki, bo przecież teraz dzieciaki szaleją za czymś innym niż moje pokolenie. W praktyce jednak zmiana dotyka jedynie nazewnictwa danych zabawkowych serii. Bo wciąż podstawą straganów jest udowodnienie, że chińskie podróbki hitów ze Smyka można dostać za kilkukrotnie mniejszą cenę niż oryginały. A dzieciaki zadowolone będą na podobnym poziomie.
Nie zmieniła się także gastronomia polskiego morza. Tu ciągle królują nie wymyślne restauracje, a smażalnie ryb, z podstawowym składem menu, wliczającym uwielbianego przez Polaków fileta z dorsza. Fast-foody zmieniły się też tylko na pozór - kiedyś zapychaliśmy się "amerykańskimi" hamburgerami, dziś mamy "tureckie" kebaby. Obie te rzeczy składają się z buły, mięcha, surówki i ewentualnie jakichś warzyw. A od czasu do czasu pojawiają się między kolejnymi fast-foodami i smażalniami jeszcze jedne wyjątkowe miejsca gastronomiczne - budki serwujące wielkie pajdy chleba ze smalcem i boczkiem. Ach, no i koniecznie cebulą, jakżeby inaczej!
A wśród tych straganów i budek z żarciem krążą ludzie. Również w dużej mierze niezmienni w stosunku do lat dawnych. Wszędzie podobne twarze, podobne zachowania, podobne zajawka na tandetę. Niby ubraniowo trochę się tu pozmieniało, bo na nogach często spotyka się Conversy i Ajer Maxy. Spokojnie jednak - sandałów w kombinacji ze skarpetami ciągle jest wystarczająco dużo, by zrobić z tego pokaźne modowe show.
Możecie podsumować mój wywód: "narzeka. Narzeka na Polaków, jak Typowy Polak". Mylicie się jednak, Moi Mili! Bo nie o narzekanie tu chodzi, a oddanie hołdu temu klimatowi polskiego morza! Ociekającego tandetą, chamstwem i wiochą, pewnie. Ale ja w tym dostrzegam jednak jakieś piękno. Piękno, bo to klimat - jak wspomniałem już wcześniej - niepodrabialny, charakterystyczny, zapadający w pamięć.
I gdy widzę tych ludzi noszących skarpety z sandałami, ociekającymi tłuszczem po smażonej rybie i przeglądającymi tandetę na straganach, to wiem już, że jestem nad polskim morzem. And I'm lovin it! Za wspomnienia i nie tylko.
Źródło: Flickr.com |
0 komentarze: