Bardzo rzadko udaje mi się spełnić swoje koncertowe marzenia. Zazwyczaj, gdy zostaje zapowiedziane polskie show jakiegoś lubianego przeze mnie artysty, mówię początkowo: "MUSZĘ TAM BYĆ!". Potem jednak, standardowo, o całej sprawie zapominam i chęci mi mijają. Czasem - rzadko, bo rzadko, ale jednak - udaje mi się jednak dotrzymać kroku postawionemu sobie celowi.
Rok temu przejechałem więc pół Polski specjalnie na jeden dzień Open'era, tylko po to, by zobaczyć rapowego mistrza, Kendricka Lamara. Nie był to koncert perfekcyjny, ale wyszedłem z niego totalnie wykończony i usatysfakcjonowany. W tym roku postanowiłem więc ponownie pojawić się na jakimś jednym, wyjątkowym show, by spełniać chociaż jedno koncertowe marzenia na dwanaście miesięcy.
Dlatego, gdy tylko pojawiły się bilety na występ Justina Timberlake'a w Gdańsku, dokonałem zakupu już w pierwszych dniach sprzedaży. Powiedziałem "dość" wszelkim wymówkom i postanowiłem wybrać się w sierpniu do Trójmiasta cokolwiek by się nie działo. Kilka razy pojawiały się drobne wątpliwości, ale mimo wszystko trzymałem się swojego celu. I tak oto pojawiłem się pod PGE Areną parę godzin przed koncertem i wystałem sobie miejsce praktycznie tuż przy barierkach płyty.
Mógłbym z tego postu zrobić klasyczną relację. Mógłbym, ale postanowiłem tradycyjny koncept odrobinę zmienić. Chciałbym Wam bowiem przede wszystkim powiedzieć, że występ Timberlake'a nie był typowym koncertem, jakich dziś najwięcej. Panowało tu zupełnie inna atmosfera niż na wszystkich festiwalach, nie wspominając już o zabawach w klubach. To było prawdziwe show.
Takie do oglądania, słuchania, podziwiania. Okraszone nie tylko fantastyczną oprawą dźwiękową, ale i graficzną. Zabawa biła tutaj właśnie od sceny - tam tańczyli wszyscy, od Justina począwszy, przez jego chórek, na gitarzyście ze swoimi solówkami kończąc. To show, nadające się właśnie do tego, co wspomniałem wcześniej - podziwiania.
Bo może na nagraniach ten tłum pod sceną będzie wyglądał fantastycznie - bo ogrom ludzi, bo ludzie w Golden Circle trzymali kilka transparentów, bo na trzeciej piosence wszyscy podnieśli rozdawane przed wejściami serca z napisem "WE LOVE YOU JUSTIN", a na innym kawałku cała arena podniosła w górę świecące telefony, które autentycznie rozjaśniły całość, jakby nagle nastąpił dzień. To były momenty, które pewnie zapamiętam na długo i przez media będą pokazywane jako symbol oddania fanów.
Fanów, którzy w taki właśnie sposób stali się częścią tego performance'u, opracowanego od początku do końca. Kolejną częścią show, które chce się oglądać z uśmiechem na ustach i entuzjastycznym kiwaniem głową. Ale przez to nie był to typowy koncert, do jakich ja jestem przyzwyczajony i jakie chyba ubóstwiam bardziej.
Wokół mnie mnóstwo było nastoletnich fanek, które przez cały koncert stały, wyśpiewując z Justinem jego hity, czasem machając ręką czy klaszcząc. Z kilkoma osobami udało mi się podskoczyć raz czy dwa. A przecież taka muzyka powinna porywać do tańca cały czas! Ludzie powinni wiwatować, tańczyć, podskakiwać, a nie stać jakby obserwując start promu kosmicznego i nagrywać to telefonami. Tak przy okazji, Ty idioto, który stałeś przede mną i "kamerowałeś" praktycznie cały koncert swoim smartfonem, zasłaniając widok wszystkim niskim dziewczynom w okolicy - mam nadzieję, że te nagrania przepadną, a Ty skończysz z całodniową biegunką.
Do dziś pamiętam, jak spocony wyszedłem ze wspomnianego już koncertu Kendricka. To nie był najbardziej hajpowany występ Open'era, a sam raper ewidentnie nie dał z siebie wszystkiego. Ale ludzie się naprawdę BAWILI, non stop wymachując łapami, podskakując i śpiewając. U Justina tak naprawdę było tylko to ostatnie.
Myślę tym samym, że Ci, którzy siedzieli na trybunach, wcale nie mieli tak źle. Siedzieli, obserwowali show, niczym w kinie czy teatrze. Bo trochę na takiej zasadzie to właśnie było. Nie mówię, że nie jestem zadowolony z tego koncertu. Mogło być lepiej pod wieloma względami (w Polsce dostaliśmy festiwalową setlistę i scenę, a nie prawdziwe "The 20/20 Experience"), ale mimo wszystko za kilka momentów zapamiętam to show prawdopodobnie do końca swojego życia. Ja zwyczajnie przyzwyczajony jestem do trochę innego typu koncertów. Ale warto było się do Gdańska wybrać i to show na własne oczy zobaczyć. Nie będę ukrywał - chętnie przeżyłbym to jeszcze raz.
0 komentarze: