Knajping: lovekrove



Do krakowskiego lovekrove miałem ochotę wybrać się już w ubiegłym roku. O uszy obiły mi się bowiem liczne polecenia fanów tego lokalu i pozytywne recenzje w sieci. Nigdy mi jednak nie było po drodze do miejscówki, gdzie knajpka ta była usytuowana. Bo choć wciąż było to niby centrum Krakowa, to niestety nie same okolice Rynku Głównego. Ostatnio jednak lovekrove przeniosło się już praktycznie w sam środek miasta (konkretniej - na ulicę świętego Tomasza), więc spróbowania wreszcie tamtejszych pyszności nie mogłem odkładać na później.

Co rzuca się od razu w oczy, to zdecydowanie bardzo przyjazny klimat nowego lokalu. Szczególnie świetnie pomyślana jest swoista "loża" z pufami, wielkimi fotelami i sofami, która znajduje się na piętrze, oddzielona praktycznie od całej reszty lokalu. Podczas obu moich dotychczasowych wizyt w lovekrove, za każdym razem udało się mi i znajomym dostać właśnie do tej konkretnej miejscówki.

Choć raczej chciałbym tego uniknąć, tak mimo wszystko będę musiał odnieść się tu do prawdopodobnie największego rywala recenzowanej dziś knajpki w Krakowie - Moa. Najpierw rzecz bardzo pozytywna dla lovekrove: tłumów jest tu zdecydowanie mniej. Czas obu moich wizyt przypadał na tzw. "porę obiadową", która w Moa zwykle zapowiada większość miejsc zajętych. Tutaj natomiast za każdym razem poza nami były w knajpce jakieś dwie czy trzy inne osoby. Dlaczego tak mało? Nie wiem. Ale zdecydowanie reszta ma czego żałować.

Do lovekrove przybyłem w konkretnym celu - zjeść niezłego burgera. I (na całe szczęście) w obu przypadkach moje małe marzenie się spełniło. Zarówno Napoleon (wyróżniający się pysznym sosem żurawinowym), jak i George (zawierający guacamole) są intensywne w smaku i mają w sobie satysfakcjonującą porcję mięcha. Oba mi smakowały, choć ten pierwszy zdecydowanie wysuwa się u mnie na prowadzenie.

Jedno jednak w przypadku burgerów należy poprawić. Są one bowiem podawane dość "luźno", tzn. nie są one ściśnięte tak, by można je było swobodnie zjeść trzymając w łapskach. Niby podawane są sztućce, ale - do cholery! - BURGERÓW NIE JE SIĘ WIDELCEM I NOŻEM. Starałem się więc ściskać kanapki samemu, ale w obu przypadkach ostatecznie wyszedłem z tej apetycznej walki z upapranymi dłońmi. Ani to fajne, ani estetyczne.

Jak jest z cenami? Dość standardowo - czyli nie przesadnie tanio, ale i nie horrendalnie drogo. Oba burgery, które kupowałem, kosztowały po dwadzieścia pięć złotych. Najeść się najadłem, więc tutaj trudno mieć cokolwiek do zarzucenia. Na pewno jednak nie jest to cenowo knajpka, w której przeciętny Kowalski objadać się może codziennie.

Moje ostateczne wrażenia są jednak bardzo pozytywne. Moa stawiam wciąż wyżej, w szczególności za lepiej podawane i jednak smaczniejsze burgery, które na dodatek dostać można w odrobinę niższych cenach. Lovekrove też ma jednak swoje plusy, jak chociażby bardzo przytulną miejscówkę, miłą obsługę oraz kompletny brak tłoku. To ostatnie może się wkrótce zmienić, dlatego lepiej skoczyć tam szybciej niż później.

Jeśli więc mieszkacie w Krakowie - koniecznie zajrzyjcie do lovekrove. Jeśli natomiast jesteście chwilowymi przyjezdnymi - ustawcie sobie w swej gastronomicznej mapie turystycznej tę knajpkę. Jednak gdybyście mieli czas tylko na jedną burgerownię, wybierzcie raczej Moa. Lovekrove przesadnie nic do zarzucenia nie mam, ale ta druga knajpka ma zwyczajnie mimo wszystko lepsze jedzenie.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Fotka podkradziona z fanpage'a lovekrove. Burger na zdjęciu ma najzabawniejszą nazwę ze wszystkich - Nicolas Serkozy.

0 komentarze: