Po tygodniowej przerwie od recenzji filmów oscarowych, spowodowanej premierą "LEGO Movie", ponownie wróciłem do produkcji nominowanych do kultowych nagród. Tym razem jednak trochę inaczej niż zwykle, dzisiejsza recenzja nie będzie bowiem dotyczyła tworu nominowanego do głównej kategorii. "Inside Llewyn Davis" walczy natomiast o nagrody za dźwięk oraz zdjęcia. Czy słusznie?
Najnowszy film słynnych braci Coenów przenosi nas do Ameryki sprzed kilkudziesięciu lat. Głównym bohaterem jest tytułowy Llewyn Davis (Oscar Isaac), muzyk folkowy, nie radzący sobie zbyt dobrze w show-biznesie. Facet stoi na skraju ubóstwa, sypiając u wszelkich możliwych znajomych i łapiąc się każdego możliwego występu muzycznego. Poza tym wpada również w serię innych kłopotów, które coraz bardziej potęgują jego niechęć do świata.
Tym, co wdziera się w umysł Widza już na samym początku, jest świetny klimat. Tworzy go mnóstwo różnorodnych elementów, włączając w to te docenione przez Akademię. Seans rozpoczyna się odegraniem przez Oscara Isaaca utworu na gitarze, a kamera ciągle skupia się na jego osobie. Zarówno dźwięk, jak i zdjęcia, są więc wyjątkowym wyznacznikiem tego filmu od samego początku.
Same ujęcia w tej produkcji naprawdę w jakiś sposób mnie zauroczyły. Specjalny filtr nałożony na obraz, w połączeniu z odpowiednim umiejscowieniem kamery, tworzą niezapomniany widok. Wszystko to przypomina jakieś balansowanie na granicy typowego filmu indie, a produkcji bardziej mainstreamowej. Takiego połączenia trudno szukać gdziekolwiek indziej.
Poza tym - muzyka. Soundtrack to praktycznie same piosenki folkowe, w dużej mierze odgrywane przez Oscara Issaca. Miałem przez to ciągle nieodparte wrażenie, że w jakimś stopniu "Co jest grane, Davis?" przypomina mi słynnego "Sugar Mana". Podczas powrotu z kina, w słuchawkach grał mi już soundtrack z tegoż filmu. Czułbym się zresztą źle, gdybym tutaj nie podrzucił Wam (jak na razie) mojego ulubionego kawałka z soundtracku - KLIK. Non stop go katuję od wczoraj.
Aktorsko również jest bardzo dobrze. Wszystkim udało się wpasować w ten nostalgiczny, trochę przygnębiający klimat. O świetnej roli Isaaca wspominać już przesadnie nie będę, warto natomiast zauważyć również rolę Carey Mulligan. Choć jest tu jej chyba mniej niż w ostatniej ekranizacji "Wielkiego Gatsby'ego", wydaje mi się, że zdołała w nowym filmie Coenów w większym stopniu zaprezentować swój aktorski kunszt.
Nie uważam "Co jest grane, Davis?" za twór idealny. Jest jednak wystarczająco dobry, by smutno mi się zrobiło na myśl, że nie został on nominowany do głównego Oscara. Do ideału trochę mu brakuje, ale seans wprowadził mnie w pewnego rodzaju zadumę, co zdarza się naprawdę nielicznym produkcjom. Coenowie to jednak potrafią robić dobre produkcje. Polecam.
0 komentarze: