Od dzieciństwa byłem wychowywany na mięsożercę i przez dwadzieścia lat mego życia żyło mi się z tym dobrze. Nie - teraz nie pojawi się nic w rodzaju: "ale teraz zmieniłem jedzeniowe nawyki o 180 stopni!". Bo ja ciągle mięso lubię, ciągle uwielbiam się nim objadać i dalej wolę zjeść dobrze wypieczonego steka niż sałatkę grecką.
Przyznać jednak muszę, że od jakiegoś czasu zacząłem doceniać też dania, które mięso nie jest podstawowym składnikiem. To zaczęło się chyba gdzieś w czasie mojego odchudzania, kiedy doceniłem wartość porządnej sałatki z kurczakiem. Ano owszem, mięso w niej było, ale nie stanowiło tu głównego dania, a było częścią całości na równi z innymi elementami.
Ostatnio postanowiłem pójść natomiast jeszcze dalej. Kompletnie przypadkowo postanowiłem podczas ostatniego wypadu nad morze, zjeść w wegetariańskiej knajpce. Nie było to jakaś ekskluzywna restauracja, a bezmięsny odpowiednik sieciówek, w których jedzenie kupuje się na wagę. Wziąłem więc kilka rzeczy na talerz, usiadłem przy stoliku i zjadłem. Było... trochę dziwnie, ale zjadliwie.
Postanowiłem tym samym poszukać czegoś tego typu również i w Krakowie. Znalazłem dość szybko, bo moda na wegetarianizm zdecydowanie daje się we znaki równie mocno co moda na bieganie i spotkać się z nią na mieście nie trudno. Tym samym, pewnego słonecznego dnia trafiłem do Green Way - sieciówki, której krakowski oddział umiejscowiony jest na ulicy Krupniczej, czyli praktycznie tuż przy kultowym Teatrze Bagatela.
Menu? Spore, to trzeba przyznać. Dla przeciętnego człeka pewnie nawet całkiem interesujące, mi natomiast w ogromie dań przeszkadzały pojedyncze produkty, których zwyczajnie nie trawię. Znalazłem jednak dwie potrawy, wydające się podpadać pod akceptowalne przeze mnie jedzenie. Byłem w Green Wayu dwukrotnie, dzięki czemu oba te dania miałem okazję spróbować.
Pierwsze z nich to warzywa w sosie curry. Brzmi dość prosto i właściwie tak samo ostatecznie się prezentuje. Warzywa oblane w sosie dostajemy podane na sałacie, a także - do wyboru - ryżu lub kaszy kus-kus. Smakuje to naprawdę okej, a do tego porcja jest wystarczająco duża, by zaspokoić burczący brzuch Mikołaja. Brakowało mi tu tylko właściwie jednej rzeczy - mięsa. No ale tak to się mają sprawy z niewegatarianami.
Podczas drugiej rundy postanowiłem powalczyć z apetycznie brzmiącymi zielonymi kopytkami. Podaje się tu je w sosie śmietanowo-pomidorowym, a do tego dorzuca trochę warzyw. Talerz był zapełniony w trochę mniejszym stopniu niż w przypadku curry, ale smakowało to właściwie okej. Kopytka nie były rozgotowane, sos do tego pasował, a warzywa zapewniały dobrą przegryzkę. Nic nadzwyczajnego, ale nie miałbym nic przeciwko zjedzeniu tego jeszcze raz.
Smakowo jest więc w porządku, do czego dochodzi też przyzwoita cena. Większość dań utrzymuje pułap około 10-15 złotych, co jest - według mnie - opcją godną pochwalenia. Pamiętać jednak trzeba, że Green Way to trochę taki wegetariański fast-food. Nikt nie przygotowuje Ci wszystkiego od zera, a po prostu część rzeczy się podgrzewa, a część leży sobie od rana w temperaturze odpowiedniej, by można to było od razu podać. Nie mam jednak co do tego jakichś wielkich obiekcji, bo cena zdaje się to wszystko wynagradzać.
Do takiego "fast-foodowania" przyczepię się jednak w przypadku wszelkiego rodzaju smoothies i koktajli. Te kosztują nawet osiem czy dziewięć złotych, więc płacąc tyle, oczekuję, że napój zostanie dla mnie przygotowany od podstaw. Zamiast tego gotową całość wyjmuje się tu z chłodziarki. Bardzo mi się to nie spodobało, bo choć smakowo nie było źle, to cena powinna być - moim zdaniem - odpowiednio niższa w takim przypadku.
Mimo tego, uważam, że Green Way to naprawdę fajna opcja na przyjemny i szybki lunch. Przychodzisz, zamawiasz, dostajesz po maksymalnie pięciu minutach, a smakuje to wszystko całkiem okej. Ja sam pewnie tam jeszcze kiedyś wpadnę i może dam się skusić na jedno z tych odstraszających mnie dań. Warto pamiętać, że Green Way to nie tylko knajpka dla zatwardziałych wegetarian, bo i mięsożerca może tu na chwilę oderwać się od swego klasycznego menu i spróbować czegoś innego.
To całkiem ciekawe przeżycie i dlatego będę dalej starał się zagłębiać w ten cały wegetariański świat. Zabieram się tym samym w poszukiwaniu kolejnych tego typu knajp w Krakowie. Uspakajam jednak tych przestraszonych - na mięsnych restauracjach moje czujne, recenzenckie oko też ciągle potrafi się zatrzymać. Stay tuned!
Bardzo polecam lazagne ze szpinakiem! ��
OdpowiedzUsuńZe szpinakiem to ja mam problem, bo w niektórych daniach mi smakuje, a w niektórych nie mogę go przełknąć :(
Usuń