Igoronco to kolejny w serii "Raperzy czytają" gość ze stolicy Wielkopolski - Poznania. Związany jest on ze środowiskiem hip-hopowym już od dobrych paru lat, a jego ostatnimi materiałami są "Międzyczas" z roku 2013, a także wypuszczona raptem dwa miesiące temu epka "Na Rapie". Obie te płyty możecie nabyć na oficjalnym Bandcampie artysty. Co jednak równie ciekawe, Igoronco swoje przemyślenia wylewa nie tylko w postaci rapu, ale i klasycznego tekstu pisanego. Sprawdźcie koniecznie jego projekt Igoronco.com, a także blog Szymona na NaTemat.pl.
Co zaś Igoronco ma do powiedzenia w kwestiach literackich?
W oczach znajomych i odbiorców mojej twórczości, uchodzę za człowieka oczytanego i wyrobionego intelektualnie. Cóż, jest tak w istocie i generalnie, ale ostatnimi czasy akurat walnie przyczyniam się do spadku czytelnictwa w Polsce, chwytając za jedno z drugim fantastyczne czytadło od święta i na chwilę. Trochę lektur jednak mam na koncie, ba, one w dużej mierze o mnie stanowią.
Zacząłem czytać bardzo wcześnie, chwytałem za to, co pod nos podstawiał mi tata: od Sienkiewicza, przez przygody Tomków rozmaitych, Pana Samochodzika, Juliusza Verne’a, mitologię Parandowskiego, po popularno-naukowe pozycje. O, te upodobałem sobie szczególnie. Właśnie sobie uświadomiłem, że jak tylko nauczyłem się czytać, wciągnąłem kilka encyklopedii dla młodzieży, kompendia systematyki zwierząt, albumy o kosmosie i wszystkich ekosferach. Siedziałem i eksplorowałem świat wzdłuż, i wszerz, niektórym tematom przydając odrobinę więcej uwagi. Jak już się w coś wkręciłem, to nie ma przebacz, musiałem wiedzieć wszystko. Tak było kiedy zgłebiałem królestwo zwierząt i kiedy magazynowałem terabajty bezużytecznej, zdawało się, wiedzy o piłce nożnej, muzyce, czy całej kulturze popularnej. A potem przyszedł hip-hop i zepchnął na dalsze pozycje słowo pisane, po które sięgałem rzadziej i niejako z obowiązku, albo chęci rozeznania się w świecie szerokim.
Zupełnie inaczej odbieram dzisiaj słowa mojej licealnej polonistki, od której dostawało mi się, za to, że nie czytam. "Szymon, nie znasz lektur, kiedy się ogarniesz?" - stała nade mną, a ja zastanawiałem się, dlaczego właśnie do mnie się przyjebała. Jak okiem sięgnąć - połowa klasy miała w równie głębokim poważaniu Marynę z Cezarym. Teraz wiem, że widziała wtedy we mnie potencjał i przeczuwała, że będę żałował swojej opieszałości w poznawaniu skarbów literatury pięknej. Braki nadrabiałem dopiero przed maturą, skupiając się na punktach z listy wymaganej na egzamin na studia filozoficzne. Miłosz, Herbert, Gombrowicz (od niego właściwie się wszystko zaczęło), Dostojewski, Kafka, Bułhakow - klasyka humanistyki. Myślałem, że skoro to jest klucz do studiów filozoficznych, to te będą utrzymane w podobnym duchu. Nic bardziej mylnego.
Po przekroczeniu progu uniwersytetu moimi najczęstszymi rozmówcami stali się raptem poważni i sceptyczni goście, których wypowiedzi były tak skomplikowane, że potrzeba było często kilku razy, by zrozumieć o co im z grubsza chodziło. Ale ten sposób patrzenia na świat przekonał mnie do siebie bez reszty. Czytałem różne pisma, ale największy wpływ wywarła na mnie klasyczna filozofia niemiecka: Leibniz, Kant, Hegel. Jak już przywykłem do tych rozrośniętych do niebotycznych rozmiarów konstrukcji myślowych, łatwiej było mi sięgać po współczesne i bardziej przystępne opracowania z zakresu moich zainteresowań: etologii, kognitywistyki, psychologii, socjologii, religioznawstwa. W tym czasie dość regularnie czytywałem sobotni dodatek do "Dziennika" pt. Europa. O tak błahej zdawałoby się rzeczy wspominam dlatego, że zetknąłem się tam z wszystkimi problemami europejskiej myśli humanistycznej, większość z tych idei była dla mnie zupełną nowością, z którą trudno było mieć do czynienia pozostając wyłącznie w polskim obiegu medialnym. Niektóre się nawet do czegoś przydały. W tym czasie, czytałem owszem trochę beletrystyki, głównie klasyki: Hemingway, Marquez, te sprawy. Jednak głowę miałem napakowaną w przeważającej większości próbami odkrycia zasady funkcjonowania wszechświata.
Po studiach miałem jednak po dziurki w nosie tego nadętego bajdurzenia, chciałem poczytać wreszcie coś z dialogami. Tak trafiłem na serię Świata Dysku i totalnie się w nią zatopiłem. Od tego czasu, całkiem regularnie, raz na kilka miesięcy, sięgam po jedną z książek Pratchetta. W jego pisarstwie podoba mi się głównie to, że jest dużo śmieszniejsze, jak się ma filozoficzny, czy szerzej - humanistyczny i naukowy background. Chociażby dlatego warto było studiować.
Pratchetta dostałem w paczce na e-bookach, razem z całą masą innych, nie mniej ciekawych plików tekstowych. Wszystko dzięki pewnej randomowej dziewczynie, z którą przez chwilę pracowałem. Podbiłem, ot, czy mogę sobie zaparzyć herbatę. - Jasne, a chcesz pierdyliard książek na dysk? - tak mniej więcej wyglądała ta znajomość, bo później zbyt dużo już się nie wydarzyło. Ale i tak, pomimo tej zdawkowości, była jedną z ważniejszych kobiet w moim życiu. Do domu wróciłem z pendrajwem, na którym miałem jeszcze Lema, Sapkowskiego i wiele innej fantastyki, od której wcześniej stroniłem, ale jak już się przemogłem... Najważniejszym darem od dziewczyny z targowej informacji okazały się powieści Kurta Vonnegutta. Co sztos! Lubię, gdy pisarz bezczelnie się popisuje. A Kurt miał czym. Cieszę się, że nie przeczytałem jeszcze wszystkiego z monografii Amerykanina. Ale też nie wiem kiedy przeczytam - bardzo możliwe, że wcześniej napiszę swoją.
Czekam na jego książkę!
OdpowiedzUsuń