Frank

"Frank" zapowiadał się na drugi (obok "Grand Budapest Hotel") dość niszowy i pokazywany tylko w wybranych kinach film, który jednocześnie przyciągnąć może ogromną rzeszę pozytywnych opinii krytyków. Szalona, abstrakcyjna wręcz fabuła oraz rola Michaela Fassbendera zapowiadały bardzo przyjemny kąsek dla wszystkich fanów dobrego kina. Przyznam szczerze - takiej okazji przegapić nie mogłem.


Frank (w jego roli właśnie Fassbender) jest mężczyzną niezwykłym. Nosi on bowiem wielką, sztuczną głowę, która zastępuję jego prawdziwą twarz. Nikt z jego obecnych znajomych nie widział go nigdy bez tego znaku charakterystycznego. To jednak nie koniec dziwactw w wykonaniu Franka. Okazuje się on bowiem także liderem nieokiełznanej, mocno eksperymentalnej grupy muzycznej, w której skład wchodzą również nie do końca normalni ludzie.

Gdy ekipa ta traci dotychczasowego klawiszowca, dość przypadkowo zastępuje go niejaki Jon (Domhnall Gleeson). On z kolei jest młodym, ambitnym człekiem, próbującym osiągnąć sukces w branży muzycznej, a także - co bardzo ważne - narratorem całej historii. To z jego perspektywy przez prawie półtorej godziny obserwujemy Franka i resztę zespołu. Sam Jon natomiast będzie próbował zmienić swą pozycję w bandzie z pogardzanego nowicjusza na istotny element całości.

Twór Leonarda Abrahamsona to na pierwszy rzut oka komedia. Już sam fakt, że Frank jest nierozłączny ze swoją ogromną, sztuczną głową, porządnie bawi. Gdy do tego dodamy masę innych, bardzo absurdalnych sytuacji, otrzymujemy porządną porcję śmiechu, posypaną czarnym humorem. Ale nie wszystko jest tu tak różowe, jak się może na początku wydawać.

To co mi się bowiem naprawdę bardzo spodobało we "Franku", to inteligentnie dorzucone elementy dramatyczne. Właśnie w tych miejscach czarny humor najbardziej rzuca się w oczy. Szczególnie widać to pod koniec filmu, gdzie całość zamienia się w pewnym sensie w tragikomedię. Kontrast jest widoczny, ale prezentuje się tu on w pozytywny sposób - nie ma się w tym przypadku do czego przyczepić.

Z "Frankiem" mam jednak ostatecznie podobnie, co z "Grand Budapest Hotel". Nie podpisuję się pod najbardziej zachwalającymi opiniami, mówiącymi, że całość to "super-hiper-mega film"/"arcydzieło"/"film roku". Nie - "Frank" jest po prostu spoko. Nic ponad to, nic poniżej tego. Pod koniec nawet trochę przynudzał (pomimo ciekawego zwrotu akcji, powodującego wspomnianą tragikomedię), ale to akurat nie jest tu ważne. Ten film zwyczajnie jest "tylko" spoko.

Czy więc warto go obejrzeć? Pewnie! Wielka szkoda, że jest to film odsuwany przez mainstreamowe kina na bok i w wielu mniejszych miastach pewnie w ogóle nie będzie okazji jego zobaczenia. Jeśli więc Wy macie okazję "Franka" sprawdzić - zachęcam do zrobienia tego. To naprawdę dobry film, który zostanie pewnie uwzględniony w wielu tegorocznych rankingach.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: