Nie jestem perfekcyjnym znawcą historii dzieł kultury jakiejkolwiek. Filmów nazywanych "klasykami" nie widziałem po dziś dzień, za to sporo mogę powiedzieć o kinowych premierach. Nie wymienię listy dzieł Mickiewicza, ale mogę co nieco poopowiadać o Pilchu czy Karpowiczu. Zamiast klasycznych ballad rockowych, na moim odtwarzaczu znajdziesz raczej najnowsze wydawnictwa spod znaku rapu.
I nawet o tak młodej dziedzinie kultury jak gry wideo, nie mogę zbyt wiele powiedzieć w kwestii klasyki. Jasne, ograłem stare przygody hydraulika Mariana, miałem okazję pociorać w "Wolfensteina 3D" czy "GoldenEye 007" z Nintendo 64. Wciąż jednak czuję wobec siebie pewnego rodzaju wstyd, że nie miałem okazji skończyć "Metal Gear Solid", "Final Fantasy VII" czy "Baldur's Gate". Jest jednak pewien ważny element, którym staje mocno po stronie starszych stażem graczy.
Chodzi o konkretny gatunek w wirtualnej rozrywce - przygodówki. Dziś jest to określenie całkiem szerokie, którym określa się nawet takie tytuły jak "Tomb Raider" czy "Uncharted". Kiedyś natomiast wszyscy co do przygodówek byli zgodni - są to właściwie wyłącznie produkcje point-and-click. Czyli takie, które obfitują w intrygującą fabułę, wiele zagadek i sporo dialogów, a do sterowania ma wystarczyć myszka.
I ja mam taki swój jeden prywatny klasyk, wprost z tego gatunku gier właśnie. Zagrywałem się w jego drugą odsłonę za dzieciaka, gdy została ona dodana do jakiejś gazety. Wtedy sporo mojej rozgrywki polegało na czytaniu poradnika i przechodzenia całości z jego pomocą. Na własne myślenie jakoś przesadnie nie miałem chyba ochoty. Mimo tego, fun czerpałem z tego ogromny.
Wówczas jednak "Broken Sword 2", bo o tym tytule mowa, nie ukończyłem. Utknąłem w pewnym miejscu i nawet instrukcja nie pomogła mi przedrzeć się dalej. Próbowałem kilkukrotnie - zero rezultatów. Zawsze zatrzymywałem się w tym samym miejscu i za nic nie wiedziałem, co powinienem zrobić dalej. Mimo tego, przygody George'a i jego francuskiej, seksownej znajomej Nico, zapadły mi na długo w pamięć.
"Broken Sword" przypomniał mi o sobie po kilku latach. Wtedy na sprzęty Apple pojawił się pięknie odnowiony remake pierwszej części tej serii. Poznałem wreszcie początek przygody moich ulubionych bohaterów, a do tego totalnie zagłębiłem się w dostarczony mi świat. Przeszedłem całość szybko i nie mogłem wyjść z podziwu, jak tytuł ten wciąga mocniej od wielu innych, bardziej nowoczesnych produkcji.
Potem było jeszcze lepiej - wypuszczono na iOS remake "Broken Sword 2". Już nie tak dokładnie przystosowany do obecnych standardów jak odświeżona wersja pierwszej części, ale i tak byłem zachwycony. Po tylu latach wciąż pamiętałem, jak rozwiązać każdą z zagadek. A potem udało mi się wreszcie pokonać przeszkodę, która za dzieciaka była moją piętą Achillesową. Jedna z najpiękniejszych chwil w moim growym życiu. Serio.
Chciałem jeszcze więcej. Na kolejne dwie części "Broken Sword" się jednak nie pokusiłem. Przerzucenie się z rysowanych plansz 2D na komputerowe 3D nie zachęcało mnie do siebie, a wręcz odrzucało. Bałem się, że zniknie cały ten klimat, który tak świetnie podkreślany był w dwóch pierwszych odsłonach. Ostatnio jednak znów nastąpił dla mnie przełom.
Pod koniec ubiegłego roku, firma Revolution, twórcy przygód George'a i Nico, wydali na komputery "Broken Sword 5". Twór zapowiadający się cudownie, bo wracający do korzeni serii. Dostaliśmy piękne 2D (poza postaciami), zupełnie nową fabułę i umiejscowienie większości akcji gry w Paryżu. Czy można było chcieć czegoś więcej?
Ja nie od razu zabrałem się jednak do rozgrywki. Spokojnie czekałem na wciąż przekładaną premierę gry na iPada. Wreszcie się doczekałem, zakupu dokonałem i ponownie zagłębiłem się w tak bliski memu sercu świat. Gdy już odpalałem nowego "Broken Sworda", odpływałem i orientowałem się po krótkiej chwili, że minęła już dobra godzina. Skończyłem całość przedwczoraj i kurczę - chcę więcej.
Na szczęście więcej dostanę. "Broken Sword 5" został bowiem podzielony na dwie części, a druga z nich ma pojawić się na rynku już w marcu. Czekam naprawdę niecierpliwie, bo choć ukończenie pierwszej połowy nowej odsłony zajęło mi dobrych parę godzin, wciąż czuję pewnego rodzaju niedosyt. To tak jak z Twoim ulubionym serialem (dajmy na to - "Walking Dead"), który w połowie sezonu zostaje przerwany i na kolejny odcinek trzeba czekać dwa miesiące.
A może Wy również macie ochotę spróbować swych sił z serią "Broken Sword"? Nie trzeba być do tego profesjonalnym graczem, serio. Nikt tu nie wymaga precyzji do strzelania z karabinu, umiejętności szybkiego pisania na klawiaturze czy zacięcia strategicznego. Wystarczy myszka (albo palec, jeśli wybieracie wersję na tablety czy smartfony) i mózg, który pomoże Wam w rozwiązywaniu (zazwyczaj jednak całkiem prostych) zagadek.
Zastanawiałem się, jak zajawić ten tytuł osobom nieznającym serii (czy też w ogóle niegrającym) i ostatecznie wpadłem chyba na niezły pomysł. To bowiem trochę takie połączenie przygód Indiany Jonesa z powieściami Dana Browna. Tutaj jednak nie tylko oglądasz całą akcję, ale i również pomagasz bohaterom kroczyć dalej. Po z góry utartej ścieżce, jasne, ale jednak bez Ciebie fabuła toczyć się dalej nie będzie.
Jeśli więc jesteście choć odrobinę zainteresowani, wystukajcie w wolnej chwili w Googlach hasło "Broken Sword". Przed Wami widnieją godziny spędzone wśród naprawdę świetnych bohaterów, intrygujących tajemnic i dawki charakterystycznego humoru. To co - wchodzicie w to? :)
<3 Idealna kiedy rodzice byli w domu i nie wypadało ciąć w Dooma albo Larryego ;)
OdpowiedzUsuńDo takich sytuacji idealna była jeszcze "Różowa Pantera"!
Usuńgry point&click są najlepsze ;) ostatnio odpaliłem sobie 3 Skulls of the Toltecs i kolejne części Fenimore Fillmore: The Westerner, tym razem przeszedłem wersję z polskim dubbingiem i Fenimore Fillmore's Revenge :D
OdpowiedzUsuńJa kiedyś próbowałem naprawdę sporej ilości point-and-clicków, ale większość niestety po godzince sobie odpuszczałem :( Dlatego cieszę się, że coraz więcej tego typu produkcji wypuszczanych jest na tablety :)
Usuń