Steve Jobs chyba jeszcze nigdy nie był tak dosadnie pokazany jako zwyczajny dupek. Ani w swojej najsłynniejszej literackiej biografii autorstwa Waltera Isaacsona (RECENZJA), ani tym bardziej w filmie sprzed paru lat, w którym główną rolę zagrał Ashton Kutcher (RECENZJA). Teraz, po wielu problemach, na ekranach kin ląduje jednak kolejny twór o słynnym założycielu Apple. I choć ma on swoisty happy end, kondensacja dupkowatości Jobsa jest tu niesamowita.
Nowy "Steve Jobs" nie jest typową filmową biografią. I bardzo dobrze. Coś w tym rodzaju mieliśmy już bowiem w przypadku wspomnianego tworu z Kutcherem, a - jak mówi klasyczne przysłowie - "co za dużo, to niezdrowo". Tym razem pokuszono się więc o specjalny, dość nowatorski koncept, zahaczający wręcz o filmowy artyzm.
To historia poruszająca zupełnie inny temat niż wspomniane biografie Isaacsona i film z Kutcherem. Twórcy nowego "Steve'a" bardzo mocno próbują wejść w głowę swojego głównego bohatera, opierając swą opowieść na relacjach słynnego wizjonera z innymi ludźmi. Są jego współpracownicy, jest była dziewczyna, wreszcie natomiast - jak się wydaje - danie główne, czyli córka Jobsa, Lisa. Film brutalnie rozlicza się szczególnie z Jobsem, jednocześnie jednak jakimś cudem nie zrzucając go z jego wizjonerskiego tronu.
Bo "Steve" w reżyserii Danny'ego Boyle'a (reżysera "Slumdoga", "Trainspotting" czy "127 godzin") ma to, co zawsze pojawia się w przypadku tworów o założycielu Apple. Choćby nie wiadomo, jakim skurwysynem okazywałby się Jobs, jego historia i tak niesamowicie inspiruje. Zsyła nas do świata bardziej lub mniej abstrakcyjnych marzeń i ryje w naszym mózgu myśl: "chcę być taki jak on". Po seansie z całej siły pragnie się otrzymać z niebios pomysł, który zawładnie naszym umysłem i który będziemy chcieli zrealizować pomimo wszelkich rzucanych nam pod nogi kłód.
Skupienie się na wyłącznie trzech momentach z życia bohatera wprowadza także charakterystyczne "flow" filmu - spokojne, acz jednocześnie bardzo płynne. Mogą się wręcz pojawić skojarzenia z "Birdmanem" i jego charakterystycznym, ciągłym prowadzeniem narracji. Tu również kamera podąża non stop za swoim bohaterem, ciągnąc nas od pokoju do pokoju, od sceny do backstage'u. I jakimś cudem, pomimo dwóch godzin trwania, całość nie nudzi ani na chwilę.
Wydaje mi się też, że Jobs byłby zadowolony ze strony technicznej swojej filmowej biografii. Montaż i zdjęcia mają momenty przez duże "M", które zachwycają i wywołują uśmiech na twarzy. Do tego dochodzi też świetny soundtrack, łączący w sobie minimalizm rodem ze ścieżek dźwiękowych Trenta Reznora z pięknie wykonaną muzyką klasyczną. Po seansie odpalenie sobie tego OST jest wręcz musem!
Choć jestem jednym z tych, którym już filmowa biografia z Kutcherem się podobała, przyznać muszę jedno - twór Boyle'a jest jeszcze lepszy. Nowatorski, artystyczny, idący raczej pod prąd niż z prądem. Jeśli jesteście jednymi z tych, którzy choć trochę czują się zainspirowani życiem Jobsa - ten film to dla Was zdecydowany must-watch. W innym wypadku również warto jednak po nowego "Steve'a" sięgnąć. Nie jestem jednak pewien, czy film ten będzie zrozumiały dla tych, którzy zupełnie nie kojarzą historii Jobsa. To bowiem mimo wszystko produkcja - jak mi się wydaje - od fanów dla fanów. Niezaprzeczalnie jednak przynajmniej bardzo dobra. Zdecydowanie polecam.
0 komentarze: