Ktoś u polskiego dystrybutora "Slow West" musiał nieźle pogłówkować. Film pojawił się w Stanach w połowie bieżącego roku i przez całe wakacje Polacy mogli co najwyżej wrzeszczeć w niebo głosy, że nikt nie wziął się za wypuszczenie go do kin w naszym kraju. A było czego żałować, bo produkcja debiutującego na stołku reżyserskim Johna Macleana zgarnęła nagrodę za najlepszy dramat zagraniczny na Festiwalu Sundance. Dlaczego więc, mimo tego, moment premiery filmu w naszym kraju jest ciągle bardzo dobry?
Bo wraz ze "Stevem Jobsem" (RECENZJA) i "Makbetem" (recenzja za tydzień) tworzy on idealne kombo produkcji ze świetnym aktorem, Michaelem Fassbenderem. Pomiędzy dwoma hitowymi filmami, pojawia się ten mniejszy, bardziej nietypowy projekt, tworząc możliwość przygotowywania idealnych maratonów i ogłoszeń z cyklu "trzy tygodnie z Fassbenderem!". I przyznam szczerze - też dałem się złapać na to przyjemnie brzmiące hasło.
Mamy wiek XIX - w USA czas kowbojów i kolonizacji Zachodu. Nastoletni Jay Cavendish wyrusza ze Szkocji do Ameryki, by odnaleźć swoją ukochaną, która jakiś czas temu opuściła rodzinne okolice i wyprawiła się za Ocean. Niebezpieczna droga przez opuszczone, dzikie prerie staje się łatwiejsza, gdy - za stosowną opłatą - do chłopaka dołącza, jako swoisty "ochroniarz", niejaki Silas (w tej roli Fassbender). Ot, typowy rzezimieszek, antybohater strzelający gdzie popadnie i zachowujący zimną krew w najstraszniejszej sytuacji. Jego zadanie - doprowadzić Jaya bezpiecznie do miłości jego życia.
"Slow West" udaje się oszukać widza, jakoby film łamał wszelkie schematy. Nie - to mimo wszystko produkcja złożona z licznych klasycznych pomysłów. Jest dwóch różnych bohaterów, którzy uczą się od siebie czegoś nawzajem. Jest podróż za ukochaną, ubrana w film drogi, gdzie główny wątek przeplata się z przypadkowymi, napotkanymi na trasie sytuacjami, z których część mogłaby stanowić oddzielne historie. Z drugiej jednak strony - schematy te połączone są w taki sposób, że tworzą one wręcz nową jakość. Oczywiście, duża zasługa w tym wspomnianego już czarnego humoru, który modyfikuje wiele konwencji, nie pozwalając nam do końca domyślić się, co stanie się za chwilę.
Całość trwa raptem godzinę i dwadzieścia minut, a mimo tego, że nie sposób mi na to narzekać, bo wolę krótsze filmy, tak muszę przyznać wprost: "Slow West" obejrzałbym chętnie więcej. To nie tylko pretekst do zrobienia sobie trzech weekendów pod rząd z Fassbenderem, ale po prostu naprawdę dobra, warta polecenia produkcja. Toteż, najzwyczajniej w świecie - polecam. Nie tylko tym, którzy tęsknią za okresem świetności westernów. Choćby dlatego, że daleko temu do klasycznych opowieści z Dzikiego Zachodu.
0 komentarze: