Tramwajowi dziwacy

Jestem w Krakowie na stałe dopiero jakieś pół miesiąca, a miasto to zdążyło mnie mnie już zadziwić multum razy. Choć w większości przypadków nie chodzi może o samo miasto, a ludzi go zamieszkujących. Czy by spotkać tu dziwnych osobników trzeba zapuścić się w jakieś tajemne rejony lub najpierw upić się do granicy przytomności? Nie, w Krakowie wystarczy wejść do tramwaju.

Na fanpage'u bloga wspominałem swego czasu, że byłem już świadkiem bójki w tym środku publicznego transportu. W sumie mogłem się tego spodziewać jeszcze przed rozpoczęciem batalii, bo widok dwóch dresów wtaczających się chwiejnym krokiem do tramwaju nie napawał optymizmem. Podobnie zresztą jak dziwny zapach unoszący się z ich strony, będący kombinacją woni taniego alkoholu, brudu, moczu i wymiocin. Tak - tu nadchodzący sparing było czuć w powietrzu od samego początku.

To było jednak ponad tydzień temu, więc ostatnio z wielkim zaciekawieniem zacząłem oczekiwać kolejnych tramwajowych dziwactw. Chyba trochę za bardzo tego pragnąłem, bo ostatnio nietypowych ludzi spotykam nieprzerwanie od trzech dni. Czy tylko podczas wieczornych powrotów do mieszkania? Nah, Kraków potrafi  uraczyć nietypowymi atrakcjami również i w samym środku dnia.

Najpierw jednak była niedzielna noc. Zmęczony pociągową podróżą, wskoczyłem do tramwaju, a tuż za mną weszli i bohaterowie tej historii. Pan typu "dres bez dresu" i jego niewiasta, nota bene wcale nieprzypominająca klasycznej blachary. Na początku podróż przebiegała bezstresowo, oczywiście nie licząc ogromnego ścisku. W pewnym momencie jednak nasz bohater postanowił zacząć się śmiać. Nie wiem z czego, ale robił to strasznie głośno. Odwróciłem głowę do tyłu - facet zwijał się ze śmiechu. Dosłownie. 

Przez resztę drogi mi i reszcie pasażerów towarzyszyły nieustanne suchary. Ot, dla przykładu, w pewnym momencie tramwaj zatrzymał się na światłach. Nie umknęło to naszemu bohaterowi, który sytuację skwitował tekstem: "Czemu się, kurwa, zatrzymaliśmy? Pewnie, kurwa, ktoś szyny podpierdolił". Całość zakończona została rechotem, który fonetycznie można zapisać jako "EHEHEHEHEHEHE". Z Caps Lockiem, a jakże.

Bramka numer dwa to wieczór dnia wczorajszego. Tym razem nie zapomniałem o słuchawkach, które miały zagłuszyć ewentualne rozmowy krakowskiej społeczności. Jak się jednak okazało - nie byłem przygotowany na każdą okoliczność. Słuchawki okazały się bowiem niewystarczającym zagłuszaczem, gdy do akcji wkroczył mężczyzna leżący wręcz w fotelu i ciorający na komórce z ery gier Java w wyścigi samochodowe. Z głośnikami ustawionymi na maksymalną głośność.

Ostatnia przygoda miała miejsce raptem parę godzin temu, choć na początku nic nie zapowiadało zburzenia mej spokojnej podróży. Na jednym z przystanków do tramwaju wtoczyły się jednak dwie dziwne nastolatki. Na początku pomyślałem, że muszą być one chore psychiczne, potem jednak stwierdziłem, że bliżej im do bycia na haju. Jedna z dziewczyn wydawała się w ogóle nie mieć kontaktu ze światem, natomiast druga co chwilę ją zagadywała i wykrzykiwała przy tym "HIEHIE". 

Wiarę w ludzkość odzyskałem, gdy wyciągnęły one parę słuchawek, po czym każda włożyła sobie jedną do ucha i zaczęły słuchać muzyki. Byłem zszokowany, że nie postanowiły pochwalić się soundtrackiem swego życia z resztą pasażerów, puszczając całość z głośników. Nie wiem jak to możliwe, ale nie ma co narzekać - należy się z tego jedynie cieszyć.

Szczerze się zastanawiam, czy ci nietypowi osobnicy to jedynie kolejny urok Krakowa, sławnego ostatnio z maczetników, nożowników i fanów dziecięcego manicure,  czy też jest to rzecz typowa dla dużych miast. Jak na razie czuję, że już po pół roku będę miał dzięki tramwajom historię na kilkusetstronicową książkę. A jak to jest w Waszych miastach? Też spotykacie takich dziwaków w komunikacji miejskiej?

Taki widok jest zaś w Krakowie dość normalny.
Źródło: Flickr.com

Dzienniki gwiazdowe

Kiedy na początku bieżącego roku przeczytałem i zrecenzowałem dla Was "Solaris", wiedziałem już, że nie będzie to ostatnia książka Stanisława Lema, jaką dane mi w życiu przeczytać. Nie spodziewałem się jednak, iż za pół roku odnajdę w piwnicy ogromną kolekcję jego dzieł. Szybko wtedy postanowiłem zabrać się do jej czytania, przez co na pierwszy ogień padły "Dzienniki gwiazdowe". Oczywiście dzisiejsza recenzja nie będzie odpowiadała na pytanie "czy", ale "dlaczego" tytuł ten warto sprawdzić.

"Dzienniki" są pozycją dość nietypową, bo zawierającą pakiet opowiadań, które w powstawały w naprawdę przeróżnych okresach czasu. Łączy je bohater, Ijon Tichy, słynny kosmiczny podróżnik, przemierzający wszechświat we wszystkie możliwe strony. Ba, zdarza mu się nawet podróżować w czasie. Sława, jaka urosła wokół niego, jest jednym z głównych motorów napędowych jego możliwości przeżywania nietypowych przygód.

Te zaś bez wyjątków kosmicznie wciągają. Lem bardzo zgrabnie wprowadza nas szybko w sytuację każdego opowiadania, a potem rozwija ją i kończy w równie świetny sposób. Samego Ijona Tichego zresztą trudno nie polubić. Wpadającego co rusz w tarapaty, dzięki którym jednak czytelnik ma zapewnione multum rozrywki. 

Jednakże nie tylko o zabawę tu chodzi. Wśród ciekawych przygód i wszędobylskiego humoru, u Lema nie mogło bowiem zabraknąć dyskusji na tematy nie tylko związane z przyszłością, ale i mające ewidentne odniesienia do czasów zarówno mu, jak i nam współczesnych. Przewijają się tu kwestie wiary w Boga czy ustrojów politycznych. A wszystko to dobrze wplecione w resztę opowieści i wciąż wciągające. Nawet wtedy, gdy dyskusja tego typu zajmuje większość miejsca w danym opowiadaniu.

Lem to także symbol świetnego stylu pisarstwa. Tak, wiem, w recenzji "Solaris" trochę nań narzekałem, ale teraz naprawdę doceniłem ten artyzm, kryjący się w jego słowach. Lem używa cudownego języka, naszpikowanego wymyślnymi neologizmami, ale i zachowującego cechy pięknej polszczyzny. Jeśli od kogoś rodzimi autorzy mogliby się uczyć stylu, to na pewno właśnie od autora przygód Tichego.

"Dzienniki gwiazdowe" to tak naprawdę literatura dla każdego. Od niedzielnych czytelników, którzy skupią się na rozrywce płynącej z fabuły, po tych, szukających ambitnej lektury. Jeśli miałbym wskazać, czy czytać Lema lepiej zacząć od "Dzienników" czy "Solaris" - wybrałbym ten pierwszy tytuł. Spodobał mi się bardziej i na pewno wystarczająco mocno, bym mógł powiedzieć: spodziewajcie się wkrótce recenzji kolejnych dzieł pana Stanisława.

Raperzy czytają #40 - Emen

Dzisiejszym gościem "Raperzy czytają" jest Emen, posiadacz prawdopodobnie jednego z najbardziej charakterystycznych głosów w polskim podziemiu. W jego przypadku wszystko zaczęło się od wypuszczenia krążka "Na innym Etapie" w roku 2011. Potem była chociażby EPka "Światła w Weekend", natomiast ostatni duży projekt rapera, to krążek "Przedmieścia" sprzed paru miesięcy. Promują go pełnoprawne teledyski do utworów "Tulipany" i "Limitless" oraz między innymi wideo w konwencji "Rap One Shot", nagrane do kawałka "Pozłacana jesień".

Co zaś Emen ma do powiedzenia w kwestii książek?

Niestety nie mogę pochwalić się tym, że jestem oczytany. Zawsze chciałem być – po każdej przeczytanej książce byłem bardzo zajarany I mówiłem sobie że “od teraz będę czytał więcej”, ale niestety za każdym razem kończyło się na słomianym zapale. W każdym razie od podstawówki migałem się od czytania i tak zostało mi do dziś – stawiam raczej na rozrywkę dla “prostych” ludzi typu seriale, filmy i gry.

Mogę natomiast napisać o tym, że po skończeniu 5 klasy podstawówki wyjechałem do UK i byłem zmuszony przeczytać kilka tutejszych lektur – tutaj wygląda to tak, że cała książka czytana jest podczas lekcji i uczniowie wcielają się w różne postaci – spoko opcja. Jedną z takich książek było „Off Mice and Men” – ciekawa historia, w książce często pada słowo „Nigger” więc czytanie w klasie bywało zabawne, zwłaszcza kiedy nauczyciel, typowy Brytyjczyk, wypowiadał to słowo z mega zaangażowaniem. Po angielsku przeczytałem też biografie Rio Ferdinanda i Eminema – pamiętam, że obie były ciekawe. Mam też czasem takie wczutki że odpalam Wikipedię i czytam różne rzeczy żeby rozruszać mózg bo poziom nauczania w UK jest dosyć marny.

Z czytania po Polsku – książka, która zmieniła mój sposób postrzegania świata, to „Gra”, napisana przez Neila Strausa. Opowiada o grupie „sztukmistrzów” w USA, którzy opanowali uwodzenie kobiet do perfekcji – polecam z całego serca każdemu facetowi, nie mogłem się od niej oderwać i nadziwić, zwłaszcza, że książka opisuje prawdziwe wydarzenia. Pozdrawiam Nigera, który mi ją polecił – serio, life changer. Książki Dana Browna też czytało mi się mega przyjemnie, ale to chyba nie jest szczególnie wymagająca literatura. A, i „Sprzedawca Broni” napisana przez Hugh Laurie’go – ten co grał House’a. Również dotrwałem do końca.

Ostatnio będąc w Polsce w Empiku miałem zajawkę kupić sobie jakąś książkę – wybierałem między jakąś książką Jamesa Frey’a, a książką o tytule „Kraina Wódki”. Kupiłem tę drugą i strasznie żałuję – jest tak dziwna, że boli mnie od niej głowa. Może dlatego, że za każdym razem próbowałem czytać ją na trzeźwo. W każdym razie – obiecuję sobie czytać więcej, zwłaszcza, że ostatnio mój Tata pocisnął mnie, lekko mówiąc, że mam „fajne teksty, ale powinienem czytać więcej książek”. Dobra motywacja!

PS. Jeśli podoba Ci się akcja "Raperzy czytają", zalajkuj facebookowy fanpage bloga, by być na bieżąco z jej następnymi odcinkami oraz resztą notek.

Labirynt

Nie lubię się spóźniać na film do kina. To dlatego, że zawsze z wielkim entuzjazmem przyglądam się trailerom innych produkcji, pokazywanych przed właściwym seansem. Można dzięki nim wyłapać produkcje z kategorii "must-see" oraz takie, na które fajnie byłoby wpaść, gdyby zdarzyła się okazja. Jednym z filmów tego drogiego rodzaju, został dla mnie "Labirynt". Gdy tylko zobaczyłem zwiastun w kinie, pomyślałem: "jeśli będę miał czas, chętnie to zobaczę". No i okazja takowa ostatecznie się nadarzyła.


Dwie dziewczynki z małej miejscowości zostają uprowadzone przez tajemniczego złoczyńcę. W ich intensywne poszukiwania angażuje się szybko policja, zaś na czele sprawy stoi detektyw Loki (Jake Gylenhaal). Wręcz od razu podejrzenia padają na dziwacznego chłopaka, Alexa (Paul Dano), cierpiącego na zaburzenia psychiczne. Gdy rodziny uprowadzonych zaczynają się niecierpliwić, ojciec jednej z dziewczynek, niejaki Keller Dover (Hugh Jackman), postanawia wziąć sprawy w swoje ręce.

Mam wrażenie, że twórcy "Labiryntu" byli dość mocno inspirowani najsłynniejszymi skandynawskimi kryminałami. Rzuca się to mocno w wielu elementach, począwszy od samego klimatu. Ten tworzony jest w dużej mierze przez umiejscowienie akcji w chłodniejszej strefie Stanów Zjednoczonych. Mrok, ponurość i pewnego rodzaju depresyjność tworzą świetną atmosferę przez cały seans.

Zdjęcia zaś świetnie podkręcają klimat tej produkcji. I choć trudno mówić o nich, iż są jakieś nadzwyczaj wybitne czy zapierające dech w piersiach, to po prostu spełniają bardzo dobrze swoją rolę. Podkreślają najważniejsze elementy, nie skupiają natomiast niepotrzebnie naszej uwagi na rzeczach mniej ważnych. To bardziej rzemieślnicza robota, aniżeli artyzm, ale za to zrobiona rękami niezłego rzemieślnika.

Fabuła również zdaje się być stworzona na modłę tworów chociażby Stiega Larssona. Co chwilę na sprawę zostaje rzucone nowe światło, które nawet jeśli ostatecznie nie jest całkowicie oderwane od reszty śledztwa, okazuje się nie być finalnym rozwiązaniem problemu. Nawet, gdy widzowi zdaje się prawie stuprocentowo, że to już koniec - daleko temu do prawdy. Mnóstwo ciekawych zwrotów akcji to jeden z największych atutów "Labiryntu".

Trudno byłoby nie wspomnieć o aktorach, choć tak naprawdę tutaj liczy się tylko dwójka - Hugh Jackman i Jake Gylenhaal. Obydwoje zrobili kapitalną robotę przy "Labiryncie" i całe szczęście, że udało się reżyserowi umiejętnie zrównoważyć ich ważność dla filmu. Ich postaci zostały napisane bardzo wyraziście, dzięki czemu łatwo zżyć się z obojgiem. W samą zaś jakość aktorstwa, trudno było w tym przypadku w ogóle powątpiewać.

"Labirynt" trwa aż dwie i pół godziny, a mimo tego nie można się przy nim nudzić. Nie dość, że fabuła mocno wciąga, to i jakość reszty aspektów filmu jest równie wysoka. No, może poza soundtrackiem, z którego dziś nie przypominam sobie choćby jednej nuty. A tego typu produkcje przecież aż proszą się o jakąś mocno zapadającą w pamięć ścieżkę dźwiękową.

Polecam "Labirynt" każdemu. To bardzo dobre kino z takiej kategorii, o którą - mam wrażenie - dość trudno. Uprzedzić jedynie należy, że niektóre momenty są dość mocno brutalne, co częścią ludzi na sali kinowej mocno wstrząsnęło. 

Krótka historyjka na piątek

"Piątek, piąteczek, piątunio!".

Zacząłem znów prawdziwie doceniać piątek, jako dzień tygodnia rozpoczynający weekend. Zdaje się on być takim samym wyznacznikiem odpoczynku dla większości moich czytelników, dlatego zapewne rozumiecie, o czym mówię. Ja mam akurat tak dobrze, że mój weekend zaczyna się już w samo południe, za co jestem niezmiernie wdzięczny wszystkim, którzy się do tego przyczynili. Czujecie już ten zapach relaksu w powietrzu?

Pomyślałem więc, że zapewne mało komu się chce w ten dzień czytać jakieś filozoficzne dyskursy czy inne podobne pierdoły. Dlatego postanowiłem Wam po prostu opowiedzieć historyjkę. Dla mnie zabawną, podobnie zresztą jak dla tych raptem kilku osób, którym do tej pory ją opowiadałem. Mam nadzieję, że Wy, Drodzy Czytelnicy, również się przy niej chociażby w duchu uśmiechniecie. Niech będzie ona umilaczem dziś dla tych, co na imprezę piątkową nie ruszają i jutro dla tych, co będą próbowali leczyć kaca.

Sytuacja miała miejsce parę lat temu, jeszcze za czasów mego uczęszczania gimnazjum. Jako prawdziwy sajkofan gier (tudzież po prostu - nerd) postanowiłem zamówić sobie figurkę Isaaca Clarke'a z "Dead Space". Zbytniego znaczenia to nie ma, ale gdyby kogoś interesowało, to był to dokładnie TEN model. Dziś, szczerze mówiąc, nie wiem do końca po cholerę ja to w ogóle kupiłem.

Figurkę jednak zamówiłem, a paczkę z nią miał mi dostarczyć pracownik firmy kurierskiej "Siódemka". Znałem wówczas wszelakie UPS-y, DHL-e i DPD, ale o tej słyszałem po raz pierwszy. Miałem więc pewne obawy, co do tego, kiedy i w jakim stanie paczka do mnie dotrze. Jak się ostatecznie okazało - obawy moje nie były bezpodstawne.

Powróciwszy do domu ze szkoły, okazało się, że Isaac Clarke jest gotowy do wyciągnięcia z pudełka i dokładnych oględzin. Rodzicielka ma zakomunikowała mi jednak, iż droga kosmicznego inżyniera do mnie wcale nie była taka łatwa. Kurier "Siódemki" okazał się bowiem niezbyt rozgarniętym człowiekiem i dał mojej mamie paczkę dla kogoś z zupełnie innej miejscowości. Ogromne pudło zawierało zaś wiele ciekawych rzeczy...

Filmy porno, wibratory, dildo i inne tego typu gadżety, których nazwy wywnioskowałem z opisu mojej mamy. Całe szczęście - zrozumiała ona, że raczej nie o to mi chodziło, gdy mówiłem, że dziś do domu przyjdzie figurka kosmicznego inżyniera. Chociaż z drugiej strony, może to wcale nie taka szczęśliwa opcja? Kto wie, kiedy tego typu bajery przydałyby się w mym dorosłym życiu. Ich zastosowanie z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się o wiele ciekawsze od kurzącego się na półce Isaaca Clarke'a.

Ten ostatni zaś dotarł szybko do domu po telefonie do firmy kurierskiej. Nastąpiła wymiana paczek, a ja zamiast paczki wibratorów i pornosów dostałem małego żołnierzyka z pistolecikiem. Tyle wygrać. Do dziś, za każdym razem, gdy pan kurier z "Siódemki" do mnie przyjeżdżał był strasznie zawstydzony i starał się jak najszybciej załatwić dostawę. Drogi kolego - jeśli jakimś cudem to czytasz - proszę wyluzować! Naprawdę nic wielkiego się nie stało! A jaka ciekawa historyjka do opowiedzenia, prawda?

Puenty brak. Idźcie się napić.

Florencki kurier znaleziony na Flickr.com.

Może i dobrze, że Murakami nie dostał Nobla

Kolejny rok, kolejne wysokie prawdopodobieństwo otrzymania przez Harukiego Murakamiego literackiego Nobla, kolejna porażka. Chciałbym bardzo, żeby mój ulubiony pisarz został wreszcie odpowiednio doceniony i zgarnął kultową nagrodę. Ma "dopiero" 64 lata, więc jest spora szansa, że ostatecznie ją dostanie. Pomimo wypuszczenia nowej książki w tym roku, znów się jednak Japończykowi z Noblem nie udało.

Myślę jednak, iż z drugiej strony, to w sumie dobrze. Zapewne spora część spyta: "dlaczego?". Odpowiedź jest banalnie prosta: mam bowiem dzięki temu szansę poznania nowych autorów, którzy rzeczywiście muszą prezentować wysoką jakość swoimi dziełami. Chyba żadnego z Noblistów z ostatnich lat nie znałem bowiem przed otrzymaniem przez nich nagrody.

Wybaczcie mi superznawcy literatury, jednak w moim przypadku podobnie jest z tegoroczną zwyciężczynią - Alice Munro. Nie przypominam sobie, by kiedykolwiek to nazwisko obiło mi się o uszy, a co dopiero, bym miał okazję czytać jakikolwiek jej utwór. Sugerując się jednak opinią Komitetu Noblowskiego, dochodzę do wniosku, że warto by wreszcie nadrobić ten brak. Co też mam nadzieję w najbliższym czasie uczynić.

Tym bardziej, iż z tego co widzę, książki Munro (czy też raczej - zbiory jej opowiadań) są w naszym kraju łatwo dostępne. W sporej części dopiero od tego czy ubiegłego roku, ale jednak. Uhonorowanie jej zaś tytułem Noblisty zapowiada w najbliższym czasie różne promocje związane z jej tworami, co jest jedynie dobrą rzeczą dla klientów. Sklepy stacjonarne pewnie nie zdążyły jeszcze przygotować odpowiednich ofert, ale kilka księgarni ebookowych puściło w obieg przeceny raptem parę minut po ogłoszeniu wyników.

Jest się z czego cieszyć tym bardziej, że nie mamy do czynienia z sytuacją ubiegłoroczną. Wtedy bowiem ówczesny Noblista, Mo Yan, doczekał się wydania swych powieści w Polsce dopiero w okolicach otrzymania przez niego słynnej nagrody. Przy okazji przypominam, że recenzję zarówno "Krainy wódki", jak i "Obfitych piersi, pełnych bioder", znajdziecie na tym blogu. Jego króciutka autobiografia, "Zmiany", czeka już z kolei na półce na swoją kolej. Boje się jednak, że większej ilości książek autorstwa Mo Yana w języku polskim już się możemy nie doczekać.

Podobnie jak w ubiegłym roku, dziś w pewnej chwili podupadłem trochę na duchu z powodu informacji o nieotrzymaniu przez Murakiamego Nagrody Nobla. Gdy jednak zorientowałem się, że właśnie poznałem pisarkę z kategorii "must-read", trochę się rozpogodziłem. Choć nie przepadam za prozą autorstwa kobiet, wierzę, że w tym przypadku się nie zawiodę. Mo Yan był spoko, Munro też powinna wypaść okej.

A może Wy czytaliście coś od tegorocznej Noblistki? Jeśli tak - koniecznie dajcie znać w komentarzach.

Źródło: Flickr.com

Soundtrack to my run #2

Może i za oknem coraz zimniej, a i czasu wolnego zdecydowanie mniej, ale ja staram się brać w garść i wciąż regularnie biegać. Na razie wychodzi mi to całkiem nieźle, choć z powodu konieczności wczesnego wstawania na zajęcia, szlag trafił ustawienie "poniedziałek-środa-piątek-niedziela". Szukam więc jak największej ilości wolnych poranków, w które mogę wskoczyć w ciuchy do biegania i przebiec się godzinkę po Krakowie. Do przyjemniejszego spędzenia tych kilkudziesięciu minut konieczny jest też oczywiście odpowiedni soundtrack.

Postanowiłem więc ponownie dostarczyć Wam ponad pięćdziesiąt tracków, które znajdują się w moim sportowym soundtracku. Ponownie zestawienie podzieliłem na kategorie "rap" i  "nie-rap". Starałem sugerować się jesiennym klimatem, choć chyba nie we wszystkich propozycjach mi to wyszło. Zapraszam do sprawdzania listy i przypominam, że pierwszy odcinek serii znajdziecie TUTAJ.

RAP:
- A$AP Rocky - "Fashion Killa";
- A$AP Rocky - "R-Cali";
- Ab-Soul - "Illuminate";
- B.O.K - "Spadam w górę";
- Bisz - "W biegu" (+ kilka tych bardziej energetycznych z "Wilka chodnikowego");
- Bones - "BoyBand";
- Danny Brown - "Dip";
- Drake - "Girls Love Beyonce";
- Drake - "Hold On, We're Going Home" (większość płyty pasuje do jesiennego biegania, pomimo tego, że jest ona raczej spokojna);
- Dr. Dre - "Still D.R.E.";
- Eminem - "Berzerk";
- Eripe - "Jestem chujem";
- Foreign Beggars - "Contact";
- I Am Legion - "Farrda" (można sprawdzić cały krążek, bo daje ogromnego kopa energii);
- J. Cole - "Power Trip";
- Jay Rock - "Hood Gone Love It";
- Jimson - "Gorąca ofiara";
- Kanye West - "All Falls Down" (+ z "College Dropout" jeszcze chociażby "Jesus Walks");
- Kanye West - "White Dress";
- Kendrick Lamar - "Money Trees" (wreszcie cały ostatni krążek Lamara całkowicie wrył mi się w biegowy soundtrack);
- LaikIke1 - "Level Up 4" (a tak naprawdę wszystkie kawałki z tej serii);
- Medium - "Traper";
- Oxon - "Bohater";
- Pezet - "Slang 2";
- Pusha T - "No Regrets" (wiele kawałków z krążka "My Name Is My Name" jest dobrych przy bieganiu, pewniaki to między innymi również "Nosetalgia" z Kendrickiem Lamarem czy "S.N.I.T.C.H.");
- Quebonafide - "Miszmasz freestyle" (CAŁA płyta Quebonafide jest podstawą mojego soundtracku do biegania);
- The Throne - "Niggas in Paris";
- VNM - "Supernova";
- W.E.N.A. i Rasmentalism - "Kostka Jumanji";
- 834 - "Skazany na milion".

NIE-RAP:
- Asleep At The Wheel - "Letter That Johnny Walker Read";
- Bastille - "Pompeii";
- Bob Dylan - "Mr. Tambourine Man";
- Brodka - "W pięciu smakach";
- Cuba de Zoo - "Dla Kraju" (właściwie cała płyta się nadaje do biegania, bo do porcja dobrego, energetycznego rocka);
- Givers - "Noche Nada (A Lot From Me)";
- Gold Panda - "Brazil";
- The Hives - "Won't Be Long";
- Kavinsky - "Nightcall";
- Kim Nowak - "King Kong";
- Kim Nowak - "Mokry Pies";
- Iza Lach - "Zanim znikniesz";
- JMSN - "Fire";
- Juice Newton - "Queen of Hearts";
- Justin Timberlake - "Murder" (nowy album gorszy od poprzedniego, ale również warty zabrania go do biegania, znajdzie się sporo tracków umilających kolejne kilometry);
- Miguel - "Adorn";
- Modjo - "Lady (Hear Me Tonight)";
- Smallpools - "Over & Over";
- Stardust - "Music Sounds Better With You";
- The Weeknd - "Live For" (+ kilka innych tracków z nowej płyty, chociażby "Wanderlust" i "Adaptation").

Źródło: Flickr.com