Pół na pół - między życiem a śmiercią

Po ostatnim seansie "Mulholland Drive" postanowiłem w ostatni weekend obejrzeć sobie coś normalniejszego i takiego "luźnego". Coś z elementami humorystycznymi, ale także wzruszającymi, czy też dramatycznymi. Najlepszy byłby więc jakiś... komediodramat. Postanowiłem sprawdzić nominacje do Złotych Globów z ostatnich lat i wybrać coś czego jeszcze nie oglądałem. Padło na ubiegłoroczny twór - "Pół na pół".

"50/50" bazuje ponoć w pewnym stopniu na rzeczywistej historii. Głównym bohaterem jest niejaki Adam (w tej roli Joseph Gordon-Levitt, którego można kojarzyć choćby z ostatniego "Batmana"). Pracownik radia, nad wyraz szanujący swoje życie. Nie pali, nie przechodzi przez pasy na czerwonym świetle, a nawet nie ma prawa jazdy. Unika sytuacji zagrażających życiu ponad wszystko. Mimo to pewnego dnia dowiaduje się, że zdiagnozowano u niego raka kręgosłupa. Jego szanse na wyleczenie to tytułowe "pół na pół". Początkowe zdziwienie przeradza się w próbę akceptacji choroby. Pragną pomóc mu między innymi jego przyjaciel Kyle (Seth Rogen), dziewczyna Rachael (Bryce Dallas Howard) oraz psychoterapeutka (Anna Kendrick). Na jego drodze pojawiają się jednak coraz to nowe problemy.

Wiele osób zachwyca się nad grą Gordona-Levitta. Osobiście uważam takie opinie za zdecydowanie przesadne. Zdarzają się momenty, podczas których Joseph wypada naprawdę świetnie i chce się pogratulować twórcom za jego wybór do roli Adama. Niestety od czasu do czasu jest on strasznie... "bezemocjonalny". W jednej scenie to pasuje, w innej Gordon-Levitt nie potrafi wg mnie tego zbyt dobrze odegrać. Możliwe, że do wina zbyt sztywnego scenariusza, who knows. Nie można jednak ukryć, iż Joseph wprowadza do postaci głównego bohatera pewnego rodzaju ciepło i zainteresowanie nim. Dość łatwo można się przywiązać do Adama. Jeśli chodzi o innych aktorów to oczywiście zaplusował humorystyczny Seth Rogen w roli Kyle'a. Anna Kendrick też się nieźle spisała, ciekawy jest jej ciągły wyraz twarzy mówiący coś w rodzaju "I'm so fuckin high, hehehe". Z kolei Bryce Dallas Howard to taka suka i głupia pizda z samej twarzy i gry aktorskiej, że szybko znienawidziłem bohaterkę, którą odgrywa. Oraz samą aktorkę.

Nie będę ukrywał, iż nie rozumiem, dlaczego film Jonathana Levine otrzymał nominację do Złotych Globów. Nie będę też ukrywał, że film mi się podobał. Problem jednak w tym, iż takich tworów jest naprawdę dużo. Mimo wszystko bardzo pozytywnie mogę odnieść się do połączenia dramatyzmu z komedią w "50/50". Nie ma co prawda scen, przy których łzy ciekną strumieniami, a i jeśli chodzi o humor to nie ma szans na tarzanie się po podłodze ze śmiechu. Miejsce na wzruszenie i uśmiech pod nosem jednak jest. Szczególnie plus dla twórców leci za rozładowywanie dramatyzmu humorystycznymi wstawkami w finale. Warto obejrzeć, jeśli chcecie po prostu oderwać się od świata i przyjemnie spędzić czas przy piwku i popcornie. Nie liczcie jednak na nic wybitnego.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: